|
Aukcja ceramiki w Starej Galerii : Bal Lions Club : Barlinek w fotografii : Biały Kruk w Ossolineum : Ciasno w przedszkolach : Co nowego w Domu Dziecka : Czy będzie samorządowy pat : Etos dziennikarza : Fotoplastikon : Gminna Rada Zdrowia : Historia - Bombowy Sylwester : Kiermasz świąteczny w Muzeum : Kryminałki : Mistrzostwa Polski w warcabach : Nowa apteka : Ogłoszenia drobne : Oświatowe rozterki : Pionierzy Barlinka : Plener Piękno Ukryte - wernisaż : Relacja z sesji Rady Miejskiej : Rozmaitości : Spotkanie emerytowanych nauczycieli : Stowarzyszenie Art-Maxi : Styczniowe imprezy w Barlinku : Wiadomości z USC : Wiadomości ze szkół : Wigilijne wieczory : Wywiad z burmistrzem Barlinka : XXV lat parafii św. Bonifacego : Z lamusa Raptusa : Złote Gęsiarki 2002 Bombowy Sylwester 31 grudnia 1944 rok, niedziela. Nagold - barak tuż przy rzece o tej samej nazwie, miejsce zamieszkiwania 12 Polaków pracujących w tzw. Ölmühle, a konkretnie Firma Klemm - Flugzeugbau GmbH. Jest 21-sza wieczorem, dwie godziny wcześniej wróciliśmy z pracy. Jesteśmy po kolacji, na którą składał się chleb (150 gram) z trzema gramami ohydnej margaryny, czarna nie słodzona kawa, ale za to po kawałku drożdżowego, swojskiego, polskiego placka, który zdążyła mi jeszcze (dosłownie jeden miesiąc przed inwazją na froncie wschodnim) przysłać jak zwykle niezastąpiona mama. Prawdziwa radość! Ale nie jedyna. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że tak naprawdę nie pamiętam żadnego innego Sylwestra poprzedzającego właśnie ten, jedyny, wyjątkowy, do dzisiaj rozświecony jak latarnia w mroku wszystkich innych Sylwestrów. Pamiętam wszystkie wigilie od dzieciństwa do tej ostatniej. Nawet te, przy zaciemnionych oknach, ale z choinką uświetloną świeczkami i własnoręcznie robionymi łańcuchami, gwiazdkami, aniołkami i różnorodnymi cudeńkami z gwiazdą na jaj szczycie i szopką u jej podstawy. Pamiętam Pasterki, które w drodze wyjątku policja pozwalała nam odbywać o godzinie 5-tej rano zamiast o północy, ze względu na godzinę policyjną. Pamiętam jak miejscowi żandarmi przychodzili po cywilnemu na Pasterki nie tylko czuwać, czy nie za dużo w nich patriotyzmu, ale także słuchać naszych prześlicznych kolęd śpiewanych z niesamowitą mocą. Tylko tak wyraźnie nie pamiętam żadnych Sylwestrów poprzedzających zarówno ten, o którym dzisiaj piszę, jak i późniejszych. Jak w każdy pogodny, bezwietrzny wieczór, okutani we wszystko co możliwe i co dawało trochę ciepła (na dworze minus 120 C) wyszliśmy przed barak, aby posłuchać huku dział dochodzącego do nas z nad Renu, nad którym już zagnieździli się na zimę zachodni alianci. To przecież tak blisko - ledwie około 60 km w linii prostej. Właściwie nic nowego, od dawna już słuchaliśmy - z nadzieją na wyzwolenie - tej jakże pocieszająco brzmiącej kanonady, ale w tym dniu brzmiała ona jakoś inaczej, bardziej „przekonywująco”. Wszak to Sylwester, wigilia Nowego Roku, który miał być ostatnim Sylwestrem bez tańców, zabawy, kotylionów, konfetti, orkiestry, a zbliżający się rok nowy, rokiem wolności, radości, zadośćuczynienia za wszystko co musieliśmy przez minione pięć lat wycierpieć. W milczeniu nasłuchiwaliśmy dudnienia dział, prawdopodobnie powodowanych wystrzeliwaniem przez Niemców pocisków poza Ren, jak i wybuchów (jeśli to fizycznie możliwe) przylatujących zza Renu na stanowiska hitlerowskie. Dla nas było to nie ważne, bo z jakichkolwiek luf by one nie pochodziły, znaczyły jedno - koniec wojny się zbliżał! I wydawało nam się, że nie ma piękniejszej muzyki jak ta, która od pianissimo do fortissimo crescendem wpadała nam w uszy. Moglibyśmy w jej rytmie tańczyć gdyby nie to, że mógł nas ktoś podglądać, co mogło się skończyć tragicznie. Ale myślę, że nie jednemu z nas przychodziła do głowy myśl - jak musieli „tańczyć” ci, obok których te pociski wybuchały. Oczywiście w każdym przypadku mógł to być tylko i wyłącznie hitlerowiec. Nikt inny nie wchodził w rachubę. Jakby tych marzeń było za mało, gdy w oczekiwaniu na Nowy Rok siedzieliśmy w baraku przy żeliwnym piecyku, w którym paliło się drewno „zorganizowane” z lasu, jakim była porośnięta leżąca po drugiej stronie rzeki Nagold góra zwana Schlossberg oraz węgiel wynoszony w kieszeniach przez kolegów z fabryki, dokładnie 10 minut przed północą zawyły syreny na alarm przeciwlotniczy. Przez pewien czas sądziliśmy nawet, że te syreny to zwiastun Nowego Roku, ale szybko zrozumieliśmy swój błąd, gdyśmy wyszli na dwór. To był najzwyklejszy alarm lotniczy. Miasto było jak wymarłe, ciemność i poza wyciem syren nic nie zwiastowało, aby ktokolwiek miał się cieszyć. A jednak. Prawie dokładnie z godziną zwiastującą nadejście Nowego Roku odezwał się potężny huk spadających bomb na któreś z niezbyt odległych od Nagoldu miast. Nie wiem, czy nie był to Pforzheim, a może Karlsruhe lub Stuttgart, bo łuna pokazała się znienacka bardziej na północny wschód od Nagoldu. To wyglądało wspaniale... Strasznie, ale wspaniale... Tak wówczas to odczuwaliśmy, bo wtedy jeszcze nie bombardowano Nagoldu, więc nasze pojęcie o nalocie było raczej abstrakcyjne. Dopiero znacznie później miałem się przekonać jak naprawdę wygląda bombardowanie miasta, gdy nalot zaskoczył mnie w samym centrum Nagoldu powracającego z pocztą. Nie było mi do śmiechu, ani do radości. Wówczas jednak, tego Sylwestra, była to chwila zadośćuczynienia za wszystko co nas od Niemców spotykało - głód, zimno panujące nie tylko na dworze, ale i wewnątrz, w baraku skleconym z pojedynczych desek, gdzie trzeba było rąbać rano wodę zamarzniętą w wiaderku, ciężka praca ponad siły (w moim przypadku 15-letniego chłopca), brak nie tylko możliwości wykąpania się, lecz nawet dokładnego umycia, a więc wszy, świerzb itp. Cały ten koszmar leżał u podstaw naszej nienawiści do wszystkiego co niemieckie. Może dlatego ten Sylwester, rozjarzony łuną bombardowanego jakiegoś niemieckiego miasta, tak bardzo głęboko zaległ w mojej pamięci, że przyćmiewa wszystkie inne wigilie jednego z najważniejszych dni w roku, rozpoczynającego jeszcze jedną niewiadomą naszego życia jaką jest każdy Nowy Rok? Maurycy Mol
|