270 lat Młyna Papierni : Barlinek w fotografii : Bezrobocie w Barlinku : GBS - dobroczyńca roku : Historia - 725 lat Barlinka : Jacek Nowokuński mistrzem Polski : Kazimierz Hoffmann - osobowość roku : Konferencja w Gorzowie : Kryminałki : Kultura : Listy do redakcji : Moja loża : Ogłoszenia Drobne : Piasek na plaży : Płonia - Barlinek, miejsca, ludzie : Proza życia : Rajd na wiosnę : Relacja z sesji Rady Miejskiej : Rozmaitości o mieście : Sport : Sukces kobiet z płonna : Targi pracy : Tydzień nauk : Usc : Wiadomoci ze szkół : Wiadomości wędkarskie : Współpraca na rzecz Gminy : Wyżej niż kondory : Z lamusa RAPTUSA :


 Wyżej niż kondory    

 Byliśmy...

Relacja z wyprawy Jarka Skowrona i Marka (Dominika) Siarka w Andy.

Wczesnym popołudniem 5 lutego zgłaszamy się z Dominikiem do odprawy celnej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Za dwie godziny samolotem linii British Airways odlecimy do Londynu, i tak zacznie się nasza przygoda.

 Kilka godzin w Londynie i kolejny samolot, szybując nad Atlantykiem przenosi nas do Ameryki Południowej, a konkretnie do Sao Paolo w Brazylii. Tam szybko zapominamy o mrozach w kraju. Pospiesznie zakładamy krótkie spodenki i sandały. Kolejne kilka godzin przerwy w podróży i nasz ostatni lot do Santiago w Chile. Samolot przelatując nad pasmem Andów nagle zaczyna znacznie obniżać pułap, co lekko nas niepokoi. Wtedy spokojny głos pilota oznajmia, że właśnie przelatujemy nad najwyższym szczytem Ameryki Południowej - Aconcaguą. Przyglądając się i fotografując poczuliśmy ogromne podniecenie mając cel naszej podróży w zasięgu wzroku. Ale czekała nas jeszcze długa droga.                Lądujemy w Santiago. Jest to ogromne sześciomilionowe miasto rozciągające się u podnóży Andów. Kilka godzin zwiedzania i jedziemy do Val Paraiso, największego miasta portowego po stronie Pacyfiku. Ocean okazuje się bardzo zimny, więc kąpiel tylko symboliczna. Tu zastaje nas pierwsza noc na tym kontynencie, którą spędzamy w tanim, obskurnym hoteliku.

Następnego ranka ruszamy do rezerwatu La Campana. Tworzy go 10 tysięcy hektarów nadmorskiego pasma górskiego. Na poszarpanych zboczach rosną krzewy, kaktusy i piękne palmy chilijskie o jadalnych owocach. Wszystko to tworzy malowniczy i egzotyczny krajobraz. Po dwóch dniach docieramy do miasteczka Los Andes. Tu wsiadamy do autobusu, który przewiezie nas na drugą stronę głównego łańcucha Andów do Mendozy w Argentynie. W Mendozie udajemy się do agencji, w której musimy wykupić pozwolenie na zdobywanie szczytu. Gorące, kontynentalne powietrze utrzymuje słupek rtęci na wysokości 400 C. Jest ciężko. Następnego ranka wsiadamy do kolejnego autobusu i jedziemy do Punta de Vacas (2100 m n.p.m.), wioski, z której startują wyprawy na Aconcaguę. Pierwszym etapem jest dotarcie do bazy Plaza Argentina i zajmuje to bite trzy dni. Na ten odcinek wynajmujemy muła, który część naszego sprzętu wniesie do bazy. A jest tego trochę, bo cztery plecaki o łącznej wadze ponad 80 kg.

Baza Plaza Argentina (4200m). Za nami trzy dni podchodzenia dolinami Vacas i Relinchos, ale tak naprawdę to od tego miejsca zaczną się zmagania z własnymi słabościami. Zastajemy tu sporo namiotów, głównie amerykańskie komercyjne wyprawy z przewodnikami. W bazie jest też lekarz i telefon satelitarny (6 USD za minutę połączenia z Europą!). Mija pierwsza noc. Budzi nas dotkliwy ból głowy spowodowany wysokością, więc dzień ten poświęcamy na aklimatyzację i wypoczynek. Kolejnego ranka postanawiamy wynieść depozyt do obozu I (5000 m), czyli zanieść część sprzętu do „jedynki” i zejść z powrotem do bazy, co jest niezbędnym elementem aklimatyzacji na tej wysokości. Tego dnia spotykamy Ryśka Pawłowskiego, który schodził z piątką swoich klientów po udanym ataku szczytowym. Jest to jeden z najwybitniejszych polskich himalaistów, który jako jedyny Europejczyk stanął trzykrotnie na Evereście. Wieczorem w bazie spędzamy kilka godzin słuchając opowieści i robiąc obowiązkowe zdjęcia z Ryśkiem. Trzecia noc w bazie owocuje tym, że ranek zastaje nas w całkiem poczciwej kondycji i postanawiamy przenieść się z namiotem do obozu I. Po drodze podziwiamy penitenty - formy lodowe spotykane tylko w Andach i Hindukuszu. Rozbijamy namiot (nie jedyny, są tu też dwie wyprawy amerykańskie i jedna rosyjska), organizujemy jakiś posiłek i zmęczeni dość wcześnie kładziemy się w śpiwory. Podwyższone tętno, ból głowy i kłopoty ze snem powodują, że rano nie wyglądam zbyt kwitnąco. Jednak znacznie gorzej jest z Dominikiem. Jest silnie opuchnięty na twarzy i osłabiony. Na moje pytanie czy czuje się dobrze, odpowiada, że musi tylko odespać noc i jakoś się pozbiera. Dominik bywał już na większych wysokościach, więc mój niepokój jest umiarkowany i pozwalam mu spać do popołudnia. Około 1800 moja cierpliwość się skończyła i postanowiłem zmusić Dominika do jakiejś aktywności. Przygotowuję kubek „plusza”, zaczynam go budzić i... Moje przerażenie rośnie z minuty na minutę. Dominik traci kontakt z rzeczywistością, wypowiada nieskładne i urywane zdania, błądzi nieprzytomnymi oczami wokół siebie, twarz jeszcze bardziej opuchnięta. Nie jest w stanie podnieść się o własnych siłach! Jestem naprawdę przerażony! Dociera do mnie, że Dominik nadchodzącej nocy nie może spędzić na tej wysokości, ale wiem też, że za dwie godziny zacznie robić się ciemno i że sam nie dam sobie rady w sprowadzaniu. Potrzebuję pomocy. Biegnę do Rosjan, potem do Amerykanów i proszę o pomoc w sprowadzeniu do bazy chorego partnera. Po chwili przed naszym namiotem jest już grupka alpinistów. Głównie przewodnicy amerykańscy, ale też lekarz ich wyprawy. Nikt nie ma wątpliwości, że jest to ostry przebieg choroby wysokościowej. Amerykanie kontaktują się przez radiostację z bazą i próbują załatwić śmigłowiec, ale jesteśmy zbyt wysoko i Dominik musi zejść niżej. Lekarz podaje choremu Diamox - lek łagodzący objawy choroby, ale najbardziej potrzebny jest TLEN. I tu z pomocą przychodzą Rosjanie oddając jedyną butlę, jaką mieli w „jedynce”. Być może uratowała Dominikowi życie. Czekamy około godziny, aż leki i tlen poprawią stan chorego i zaczynamy schodzić. Towarzyszy mi lekarz i ośmiu przewodników. Z dołu wyrusza nam na spotkanie zaalarmowany lekarz bazowy z dwoma alpinistami i w międzyczasie poręczują kilka trudnych do przejścia miejsc. O północy jesteśmy w bazie i „ładujemy” Dominika do komory kompresyjnej. Pozwala ona na przebywanie w ciśnieniu zbliżonym do normalnego (tu ledwo przekracza 500 hPa). Później kroplówki, które musimy zawijać w bluzy polarowe, żeby nie zamarzały. Z godziny na godzinę stan chorego znacznie się poprawia. Gdy tylko się rozwidniło nad bazę nadlatuje „śmigło”, czyli zaalarmowany helikopter. Uzgadniamy jeszcze, że Dominik kuruje się w Mendozie, a ja podejmę próbę zdobycia szczytu.

Po kilku dniach „walki” stawiam namiot w obozie 2 (6000 m). Jest to miejsce, które przewyższa większość okolicznych szczytów i otwierająca się panorama powoduje u mnie cudowny dreszcz emocji. Poczułem, że jestem już naprawdę blisko. Były też złe wieści, coś zaczęło się dziać z pogodą. Wiatr do tej pory bardzo łaskawy, teraz wzmagał się z każdą chwilą, aż rozszalał się na dobre. W nocy temperatura w namiocie spadła do –170 C. Leżałem w kompletnym ubraniu, jak bym miał zaraz wychodzić, ale też na wypadek gdyby „walnął” namiot, czego bardzo się bałem. Nad ranem ucichło. Gdy zaczęło świtać natopiłem śniegu, wypełniłem termos herbatą i opuściłem namiot ruszając w stronę szczytu. Z upływem każdej godziny stawało się jasne, że pogoda zaczyna „klękać”. Poważne zachmurzenie, znowu wzmagający się wiatr i bardzo dotkliwe zimno - tak tego się nie da zrobić!. Schodzę razem z Rosjanami, którzy też się wycofali. W pośpiechu likwiduję „dwójkę” i szybko jak tylko potrafię schodzę do obozu 1. Gdy docieram wszystko jest już pokryte świeżym śniegiem. Ale nie jest tak źle, spotykam tu wyprawę z Klubu Wysokogórskiego Gdańsk. Marek, kierownik wyprawy śpi sam w namiocie i udziela mi gościny. Śpimy już razem przez wszystkie następne noce. Kolejny dzień nie przynosi poprawy pogody i powoli ogarnia mnie zrezygnowanie. Myśli coraz częściej przemierzają tysiące kilometrów w stronę domu. W stronę najbliższych... Doroty i Arona. Miałem już dosyć.

Następnego ranka pojawiło się słońce, co spowodowało, że i we mnie błysną promyk nadziei. No i byli Polacy, z którymi poczułem się raźniej. Wykorzystując poprawę pogody i samopoczucia w towarzystwie chłopaków z Gdańska „wygrzałem” do obozu 2. Leżąc wieczorem w namiocie rozmawiamy z Markiem o planach ataku na szczyt. Ja czując, że moje siły są już na wyczerpaniu decyduję się na wejście następnego ranka. Marek z zespołem postanawiają jeszcze zaczekać.

Nad ranem tradycyjne pozyskiwanie wody ze śniegu, owsianka wymieszana z kisielkiem i pełen nadziei, ale i obaw opuszczam namiot. Godzina po godzinie, krok po kroku zmierzam w stronę tak upragnionego celu. Docieram do żlebu Canaletto, który wyprowadza na grań szczytową. Brak tlenu tak spowalnia moje ruchy, że chwilami przestaję wierzyć w to, że kiedykolwiek tam dotrę.

Ale dotarłem. W sobotę 22 lutego o godzinie 1600 jestem na wysokości 6962 m n.p.m. i wyżej się już nie da! Stoję na szczycie! Wieje dosyć silny wiatr, ale doskonała widoczność pozwala się upajać panoramą sięgającą Pacyfiku. Czuję się naprawdę szczęśliwy, jak tylko może być człowiek, który pokonał niepokonane. Przekroczyłem kolejny próg powstały przez niedoskonałości ciała i ducha.

Zastaję tu trzech Argentyńczyków, z którymi robię kilka zdjęć i po około pół godzinie zaczynam schodzenie.

Następnego ranka Marek w trzyosobowym zespole zaczął wspinaczkę na szczyt. Wybrał trudniejszy wariant wejścia, przez lodowiec Polaków. Nazwano go tak na cześć polskiej wyprawy, która w 1934 roku jako pierwsza zdobyła szczyt tą drogą. Wiktor Ostrowski w książce „Wyżej niż kondory” opisał wspaniały wyczyn polskich alpinistów, ale która ta stała się inspiracją dla mnie, Marka i wielu innych zmagających się z Aconcaguą. Alpinizm to wspaniała przygoda, to głębokie przyjaźnie i mnóstwo niezapomnianych emocji. Niestety to również i wypadki, które zdarzają się odkąd ludzie zaczęli się wspinać. Marek tego dnia zginął w okolicach szczytu. Miał 29 lat.

2 marca z lotniska z Buenos Aires wystartował samolot, którym cali i zdrowi odlecieliśmy z Dominikiem do domu.

         Jardo