Moje listy do…. 

Wiosna i najpiękniejszy miesiąc – maj. Przyniósł pierwszą zieleń, najpierw nieśmiałą, bladziutką, ale już po kilku dniach intensywną i rozbuchaną, wlewającą w serce nadzieję i miłość do świata. Żeby człowiek był nie wiadomo jak nieszczęśliwy, kiedy spogląda na tę inwazje piękna to w którymś momencie z pewnością zechce:

„Świat zobaczyć w ziarenku piasku

 Niebo w dzikiej roślinie

 Nieskończoność uchwycić w ręku

 A wieczność w godzinie” (Wiliam Blake)

Ulice i parki zapełniły się spacerowiczami; mamy z wózkami, mamy z małymi dziećmi, wszędzie mamy i dzieci. Dwa najważniejsze światy. Świat z największym ładunkiem miłości i poświęcenia.

Idę z Szymonem na spacer i spotykam jak dawniej swoje koleżanki z dzieciakami za rączkę. Spotykam je na ulicy, w przedszkolu, u lekarza.

Zadbane, uśmiechnięte - rozmawiamy o dzieciach tak jak kilkadziesiąt lat temu. Ale to nie mamy to babcie. Mamy pracują – póki młode i zdrowe chcą jak najwięcej „dorzucić” do domu, bo przyjdzie moment, gdy usłyszą: ciebie nie chcę, jesteś za stara. Takie czasy. Babcie przeżywają, więc, po raz kolejny swoje rodzicielstwo, rozpieszczają niemożliwie wnuki, a kiedy czasem usłyszą kurtuazyjne: „ma pani ślicznego synka” uśmiechają się z zażenowaniem i… nie prostują. Zbliża się Dzień Matki i Dzień Dziecka. Pamiętasz, zdawałoby się tak niedawno organizowaliśmy kwiatowe akcje: kwiaty dla twojej mamy, dla mojej mamy, a ty dyskretnie wciskałeś Magdzi i Krzyśkowi różyczki, które oni wręczali mi wraz z niekoniecznie artystycznymi rysunkami. Przechowuję te rysunki gdzieś w szufladzie. To sentymenty, ale nikt nie powinien drwić z sentymentów w żadnym pokoleniu i czasie. Takie sentymenty to pokoleniowa wspólnota. Moje dzieciństwo było takie jak należy; z niepracującą mamą oraz z babcią i dziadkiem mieszkającymi na prawdziwej wsi, gdzie początkowo nie było nawet elektryczności. Zaraz następnego dnia po zakończeniu roku szkolnego tata wywoził mnie i brata do dziadków na dwa miesiące (względy oszczędnościowe miały tu również niebagatelne znaczenie) i to był najpiękniejszy czas, jaki mógł się nam przytrafić. Babcia zaraz po przyjeździe, najwyraźniej przerażona naszą chudością stawiała nas na wagę (taką od świnek) i to samo robiła tuż przed naszym wyjazdem.

Chociaż dogadzała nam z jedzeniem w niemożliwy sposób nasza waga nic a nic się nie zmieniała, co zawsze było powodem wielkiego babcinego zmartwienia. Przy takiej intensywności życia, jakie tam prowadziliśmy nie sposób było przytyć ani grama. Bawiliśmy się od rana do nocy, ale były też obowiązki. Rwaliśmy zielsko dla świnek, przyprowadzaliśmy i wyprowadzali krowy na łąkę, a w czasie żniw ustawiali snopki w tak zwane „stygi”. Wieczorem z wielkimi kubkami ustawialiśmy się w oborze, gdzie babcia doiła krowy, bo obowiązkowo musieliśmy pić dużo mleka. Robiliśmy to zresztą z przyjemnością i bez żadnej dbałości o higienę. Nigdy nie mieliśmy żadnego roztroju żołądka, wysypki ani innych sensacji. A kiedy rozwaliłam sobie piętę stając na zardzewiałe grabie, babcia zdezynfekowała mi ranę denaturatem, przyłożyła jakieś liście i mogłam dalej szaleć. Pewnego razu przez wieś przejeżdżał ogromny traktor robiąc niesamowity hałas. Mój brat, który bardzo lubił stać przy bramie tak się wystraszył, że przez następne pół roku się jąkał. Takie to bvły czasy, że po drogach chodziły konie i tych się nie baliśmy, a traktor to tak jak byśmy dzisiaj UFO zobaczyli.

Wakacje szybko minęły i trzeba było wyjeżdżać. Babcia była niepocieszona. Widzę ją, ogromnie smutną jak z rękami pod fartuchem stoi przy studni i stara się nie płakać. My z bratem na wozie, opatuleni jedziemy z dziadkiem na przystanek autobusowy. Trochę nam żal wyjeżdżać, ale już żyjemy radością powrotu do rodziców, do szkoły. Ja do szkoły (podstawowej) wracałam zawsze z ogromną radością.

Moje najdawniejsze wspomnienie z dzieciństwa to chwila ogromnej, dziecięcej samotności. Mieliśmy w kuchni, w moim rodzinnym domu piec (stoi do dzisiaj) i przy tym piecu stało krzesło, na którym zawsze siadał tata. Miałam 3 latka i siedziałam u taty na kolanach przy tym piecu. Była też moja ciocia. Pamiętam, że było mi strasznie smutno i ten smutek utkwił mi w pamięci do dzisiaj. Dopiero później się dowiedziałam, że mama była w tym czasie w szpitalu, bo rodził się mój młodszy brat Grzesiek. Byłam tak bardzo nieszczęśliwa, bo nie było mamy. Dlatego rozumiem rozpacz naszego wnuka, kiedy jego mama nie ma czasu, aby iść z nim na spacer czy zwyczajnie się pobawić. Nie zdążyłeś poznać dobrze Szymona. Wyobraź sobie, że on czasu do czasu nagle pyta, kiedy wreszcie wróci dziadek Bronek. I co ja mam mu odpowiedzieć?

 Tak mało wiem o twoim dzieciństwie. Twoja mama wspominała tylko, że w Bełzie były największe jabłka, najsmaczniejsze grusze, a zimą w domu woda zamarzała w wiadrze. Acha mówiła jeszcze, że miałeś swojego ulubionego misia, z którym się nie rozstawałeś zabierając go nawet do kościoła. I tyle. Marzyłeś o tym, żeby pojechać do Bełza. Tak się zbieraliśmy, aż zrobiło się za późno.

Myślę, że zbyt łatwo i tanio pozbywamy się przeszłości, naszych tradycji i mitów. Dzisiaj rządzi filozofia sukcesu. Mamy „sezon wielkiego straganu”

Z olbrzymią ofertą produktów, które poprzez głośny, kolorowy szum wokół siebie schlebiają gustom odbiorów. Gdzie tu miejsce na rodzinne wspomnienia, na ślady dzieciństwa naszych rodziców, nasze, naszych dzieci. A to przecież ogromny potencjał wiedzy, wrażliwości, dobrych wzorców. To wartości, które nic nie kosztują. Możemy je przekazać dzieciom za darmo zaprzeczając tym samym współczesnemu przekonaniu, że to czego nie da się sprzedać za pieniądze jest niedobre i bezwartościowe. Mama i dziecko – dwa kochające światy. „Jeśli trzeba coś ważnego załatwić należy to zlecić dziecku lub kobiecie”. To Faulkner, ale chyba się z nim zgadzamy, prawda? Pozdrawiam majowo.

                                                                                  Twoja E.
 

Copyright (c) 2004 Echo Barlinka