Historia z żaglem w tle

Jak przystań zbudowano…

Rozmowa ze Stanisławem Jabłońskim.

Proszę mi opowiedzieć jak zrodził się pomysł budowy obiektu Przystani.

S.J. Był projekt, który powstał, jeśli dobrze pamiętam, jeszcze przed rokiem 1960 z inicjatywy nieżyjącego Bronisława Bagińskiego, dyrektora ZUO BOMET, a jednocześnie prezesa klubu zakładowego „Pogoń”. W ZUO był lekarz zakładowy- Łoziński, którego brat był inżynierem budowlanym, architektem. Dyrektor zapytał brata Doktora czy nie zrobiłby projektu przystani, ten się zgodził i wykonał plany.

Jaki to był czas?

S.J. To były pierwsze lata 60. Projekt sobie tak leżał. Przeszedł jedną nowelizację potem drugą i ostatni dzwonek był, ostatnie podejście. Trzeci raz można go było znowelizować i potem już koniec, przepadał, takie wówczas były przepisy. W związku z tym z inicjatywy społecznej przy Radzie Zakładowej w BOMECIE powstał Komitet Społeczny budowy Przystani, żeby uniknąć konieczności tworzenia kolejnego projektu. Wiązałoby się to wówczas z nowymi kosztami, a i czasu było szkoda.

Właściwie zebraliście się po to żeby nic nie przepadło?

Tak. Komitet był, o ile mnie pamięć nie myli, pięcioosobowy. No i teraz, od czego zacząć? Zaczęliśmy od zbierania, a właściwie szukania materiałów. Pieniędzy nie było na budowę, bo skąd? Zakład pomagał jak mógł, ale społecznej inicjatywy nie mógł finansować.

Skąd, w takim razie braliście niezbędne surowce?

Na jednym z posiedzeń Komitetu przyszło mi do głowy, że możemy wykorzystać drzewa, które rosły na terenie zakładu. To były grube, wysokie sosny. Wysłaliśmy pismo do Zjednoczenia o zezwolenie na wycięcie drzew. Sami nie mogliśmy tego zrobić, a zakład podlegał pod Zjednoczenie Budownictwa Okrętowego. Poprosiliśmy podając cel- budowę Przystani. Zjednoczenie się zgodziło, a jak się zgodziło to już jest dobrze. Nie mówiliśmy nic o tym ile chcemy ich wyciąć ( J ), zgodzili się i już. To teraz szybko do Nadleśnictwa, bo musi być taki gość, który się na tym zna. To znaczy ocenił, że drzewa są dobre, oznaczył, które wyciąć, bo tak po kolei to nie można było. Nacięliśmy społecznie tych sosen- od tego zaczęliśmy. I do Drzewnych. Przewieźliśmy drzewo społecznie na dawniejszy Tartak A. Tam nad jeziorem przetarto, pocięto nam drewno. Zapłaciło się coś, wiadomo…

Symbolicznie?

Tak, podeszli do nas ulgowo.

Mieliśmy drewno praktycznie na całą Przystań, bo dużo go było. Zabraliśmy wszystko z powrotem do Zakładu, zgromadziliśmy w jednym miejscu…

To była tarcica na pomosty?

Nie. O pomostach jeszcze mowy nie było. To wszystko na budowę. Przetarliśmy, drewno schło i zaczęliśmy wykopy robić, bo było ciepło. Trudno to było, aleśmy się jakoś do tego wzięli.

Znam kilka zdjęć z placu budowy. Bagno.

Tak szczerze mówiąc to wielu przychodziło, byle popracować, żeby zrobić sobie zdjęcie i się kończyło na tym. Mnie nie zależało na wielkiej propagandzie, tylko, żeby zbudować Przystań. Mnie to interesowało, żeby po sobie zostawić ślad.

No i teraz jak mieliśmy drewno to trzeba było materiały inne załatwić: cement, cegły, piach. No, z piachem to nie było właściwie problemu.

Trochę grosza zebraliśmy, na listę sponsorzy się wpisywali i wpłacali, trochę Zakład pomagał… Mieliśmy już cement, piach też jakoś się przywiozło i zaczęliśmy robić fundamenty. Najważniejsza rzecz to były te fundamenty, wyjść z błota. Bo to błoto było.

Jak wyszliśmy z błota to już było łatwiej. Cegły załatwiliśmy sobie w jakiś tam czarodziejski sposób, a Zakład tam tyle wtedy pomagał, że dawał transport.

To chyba dużo?

Zabezpieczył transport. Nie płaciliśmy za niego. To było bardzo ważne.

A ludzie?

No cała reszta… Codziennie musieliśmy organizować ludzi. Prawie codziennie, w zasadzie, ________________innych… Ktoś raz przyszedł, ktoś dwa razy z rzędu i koniec na tym. Trzeba było zbierać ludzi, żeby przychodzili pomagać. Byli tacy, którzy pracowali tygodniami, byli tacy… Brali urlop i pracowali przy budowie. Ja sam spędzałem tu każdy urlop, każdą wolną chwilę poza godzinami pracy to tam siedziałem przez dwa lata. Chłopaki urlop brali, nigdzie nie wyjeżdżali tylko tam pracowali. Niektórzy już nie żyją… Pamiętam… (tu chwila zadumy)

Jakieś nazwiska?

Tak, tak… Zieliński, Edward Zieliński. Wziął cały urlop i pracował. Nowak. Florian- nie żyje już…Sikorki- on w Szczecinie jest. Sikorski Piotr pracował z nami, a potem się wyprowadził. Wielu inżynierów też. Król, inż. Król- to on jeszcze na emeryturze w Zakładzie pracował, inżynier Paśko i wielu innych. Nawet dyrektor się czasem angażował, przyszedł i pracował.

Tak, że to była autentyczna praca społeczna w Barlinku. Ja innej nie pamiętam, żeby tak zaangażowani ludzie byli.

A pomosty?

Jeśli chodzi o pomosty to dostaliśmy drewno z lasu. Też jakoś udało nam się dogadać z Leśnictwem i przywieźli nam kloce do nabijania pali. Wbijaliśmy je po lodzie. Nie mieliśmy żadnego sprzętu. Lód był to się wbijało babami, jak to się mówi. Nie żadne kafary, bo skąd to. Pieniędzy nie było to babami biliśmy i do dziś te pale stoją.

To budowa już skończona była?

Teraz dach został. Tu nam Zakład znów pomógł. Drewno mieliśmy, a fachowcy byli z ZUO. Już blisko wykończenia, a nie było pieniędzy na sprzęt. Pojechaliśmy we dwóch do Warszawy do Związków Zawodowych Metalowców.

Z kim?

A to już nie żyje. Florian Nowak- on był przewodniczącym Rady. Z prośbą pojechaliśmy. Objaśniliśmy, co i jak, zaproszenie daliśmy na otwarcie, bo jak to tak z niczym i pytamy czy nie pomogliby nam w sprzęcie, grosza rzucić na sprzęt. Dostaliśmy wtedy 10 000. To było na ówczesne czasy sporo pieniędzy. Myśmy nie liczyli, że dostaniemy aż tyle. Sprzęt wtedy nie był taki drogi. Kupiliśmy za te pieniądze kajaki, omegi.

A proszę mi powiedzieć coś o starej przystani kajakowej

To nie była żadna przystań. W tym miejscu nic nie było. Bliżej zakrętu stała prywatna wiata drewniana i tam ktoś łódki i może kajaki też trzymał, ale nie ma to nic wspólnego z murowanym obiektem obecnej Przystani.

Tu były potężne topole. W tamtych czasach jeszcze można było się jakoś z miastem dogadać i myśmy te drzewa stamtąd wykurzyli. Kolosy przewracaliśmy…

Jak już był sprzęt, to pomyśleliśmy o uczczeniu jakoś tego wszystkiego cośmy osiągnęli. Pojechałem wówczas do Szczecina, do instytucji, która dysponowała ogniami sztucznymi. To był czas tuż po Dniach Morza. Zostało im coś. Za taniochę załatwiliśmy fajerwerki, jak się później okazało takie, jakich miasto jeszcze nie widziało. Ludzie się dziwili skąd ja to wziąłem. Na otwarciu był też pokaz ślizgaczy i motorówek z narciarzami. Było pięknie. Podobało się.

Dali pokaz za obiad. Tylko obiad zjedli, wiedzieli, że nie ma pieniędzy a przyjechali.

Zaproszonych ludzi było wielu. Z województwa, z powiatu, ale był też ten projektant Przystani, inż. Łoziński. Popatrzył na to wszystko i mówi: To nie moja przystań.

A myśmy ją troszkę zmienili. Inżynier powiedział, że na korzyść: Coś podobnego, jak wam to wyszło… bez pieniędzy i w ogóle. Tej góry wcale w projekcie nie było.

Potem powstał TKKF. Chłopaki jeździli do Szczecina i robili uprawnienia do szkolenia dzieciaków. Chodziło nam o to, żeby się nie wałęsała młodzież po ulicach tylko uczyła się czegoś pożytecznego, bo sprzętu już trochę było. Jurek Sandmann, Marek Wilczyński i Antek Bindas. Oni we trzech przede wszystkim uczyli tą młodzież sztuki żeglarskiej. Prowadzili kursy, a dzieciaki miały zajęcie i dokumenty żeby móc prowadzić jachty. Na omedze musieli mieć przecież uprawnienia.

Proszę mi powiedzieć jak to było z omegami? Co za historia z kijami?

No tak… różnie zdobywaliśmy sprzęt. Jakieś pieniądze dała Rada Zakładowa, inne źródła…

A te pierwsze to faktycznie przeszły jako łodzie wiosłowe, a maszty to miały być kije do odpychania się po dnie.

Zaczęliśmy w końcu poszerzać pomosty, bo początkowo było tylko tyle, co przy budynku, ale najważniejszy był obiekt. Stał i można się było rozwijać.

Kto był pierwszym Bosmanem?

Wtedy był to Gospodarz. Ktoś musiał się wszystkim opiekować i zakład przydzielił do tego Henia Rosoła. To był wtedy młody, zdrowy chłopak.

Nic nie było wtedy odpłatne, nic nie ginęło, opieka była i wszystko było.

Większość z tych, którzy dziś są na Przystani nie pamięta tych czasów, ale korzystają z tego, co po sobie zostawiłem, bo najważniejsze było dla mnie to, żeby to nie poszło na marne. Coś, co będzie służyło potomnym. I udało się. Dwa lata tam spędziłem. Każdą wolną chwilę. Ludzie pukali się w głowę, mówili, że zwariowałem. Opłaciło się nawet, jeśli to szaleństwo.

Przeżyliśmy tam wiele perypetii.

Proszę o szczegóły…

Bronami czyściliśmy to błoto. Pożyczyliśmy je od chłopów, bo jak to inaczej wyczyścić, kiedy to bagno. Brony i ciągnik i szarpaliśmy te zarośla, bo były niesamowite ilości tego wszystkiego. Jeździłem na tych bronach, aż w końcu została tam na zawsze.

I taki trudny dla mnie epizod.

Mamy przetransportować drewno do tartaku, zamówiliśmy auto z OTL-u. Nagle zaczęło straszliwie lać, oberwanie chmury. Wszyscy, którzy przyszli pomagać uciekli, a tu nie ma zmiłuj się. Transport zamówiony, zostało nas dwóch. Ja i Florek Nowak, ale on przemókł cały i też zrezygnował. Zostałem ja i kierowca. Mówię, więc do tego kierowcy: No trudno tylko ja z panem możemy coś zrobić. I jakoś nam się udało we dwóch. To szczęście, że ja się wtedy nie dałem, nie załamałem, że byłem twardy, nie patrzyłem czy deszcz pada czy nie, bo jak bym wtedy zrezygnował to to wszystko by chyba poszło na marne.

A co z pływaniem?

No zacząłem się w końcu uczyć pływać na nartach, bo wtedy jeszcze można było na silniku jeździć. Kupiliśmy radzieckie silniki, kupowaliśmy ze składki benzynę i uczyliśmy się z Janem Rutyną jeździć. On miał uprawnienia i prowadził motorówkę. Raz wpadłem w błotne chaszcze, które gęsto porastały brzeg wzdłuż stadionu (wtedy nie było tam pomostu). Do połowy byłem schowany w bagnie, tylko nogi z nartami mi wystawały. Kiedy wyszedłem wszyscy widzowie pokładali się ze śmiechu.

Później Janek Rutyna się uczył, w zatoczce za Janowem. Silnik zgasł prowadzącemu motorówkę, a Rutyna zniknął pod wodą. Nie ma go, utopił się czy co? Motorówka odpaliła, ruszyła a za nią spod wody wyjechał Janek i pojechał bez problemu. Gdyby wówczas można to było sfilmować, byłby to niesamowity film.

Potem trochę przygasło to narciarstwo, bo sprzęt zaczął się psuć, pieniędzy nie było…

A uprawnienia motorowodniackie zdobywano tu, na miejscu?

Tak, wówczas z Gorzowa przyjeżdżali i szkolili wszystkich chętnych.

Frajda była, człowiek był, młody i chętny. Jeździł i korzystał. Kiedyś z małym Mieczkowskim pojechaliśmy na dwa orczyki. Mijanki były, to były czasy… A na jednej narcie wyspecjalizował się Andrzej Szmidt. Był bardzo sprytny w tym. I jeszcze jedna dziewczyna Elka Glapka- jeździła lepiej niż chłopaki!

Proszę mi jeszcze przypomnieć skład Komitetu Społecznego budowy Przystani

Florian Nowak, Piotr Sikorski, Bernard Gubała, Stanisław Jabłoński.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

O tych wspomnianych wyżej i o tych, o których ulotna pamięć nie wspomniała należy pamiętać.

Rozmawiała Magda
 

Copyright (c) 2004 Echo Barlinka