JUBILEUSZOWE WSPOMINKI

czyli o tym, jak rodziło się Echo Barlinka

Kończymy 15-ty rok istnienia. Jest to powód do dumy, ale też i do refleksji. Do zastanowienia się nad tym, jakie były początki i... co działo się przed ukazaniem się 1. numeru EB. Jak do tego doszło? Pismo o 15-letniej już tradycji nie powstało przecież z dnia na dzień! Coś ten moment poprzedzało! O ile późniejsze dzieje gazety są na ogół znane /doczekały się nawet monografii/, to okres inkubacyjny pisma nie jest znany wcale. Nikt pierwszych kroków raczku­jącej wówczas gazety nie dokumentował, nie rejestrował ani nie opisy­wał. Powód był oczywisty: gazeta powstawała spontanicznie i w szczel­nie zamkniętym kręgu.

Jako pomysłodawca i /współ/sprawca ruchu inicjacyjnego chcę po­dzielić się własnymi wspomnieniami dotyczącymi tego właśnie embrional­nego, a nieznanego okresu /zdążył on już obrosnąć mitami – więc tym bardziej/. Korzystać w nich będę z zasobów nie zawsze doskonałej pamięci  /lepsze to, niż nic!/ oraz z przywileju nadanego mi przez JM Jubileusz. Uprzedzam, że wspomnienia będą mieć charakter interpersonalny, a czasami trochę osobisty – ale takie jest prawo każdego pamiętnikarza, a na dodatek jubilata /zbiorowego!/. A więc do  rzeczy. A rzecz miała się tak...

Zaranie
Pierwsza myśl o utworzeniu miejskiej gazety zaświtała mi w głowie już na przełomie dekad 1970/80. Pojawiła się w trakcie obchodów 700-lecia Barlinka. Był to rok 1980. Pełniłem wówczas funkcję z-cy dyr. Przedsięb. Gosp. Komunalnej i Mieszkaniowej i z tej racji brałem udział w przygotowaniach rocznicowych. Wtedy to z całą wyrazistością uprzytomniłem sobie, jak wielkie istnieje tu zapotrzebowanie na lokalne słowo pisa­ne. Myśl ta była szalona i absolutnie nierealna, ale utkwiła w mózgu jak zadra. Odważyłem się nią podzielić tylko w gronie najbliższych przyjaciół.

Minęły lata i dużo się od tego czasu zmieniło. Pomysł jak bume­rang powrócił podczas II Sesji Rady Gminy i Miasta /I Kadencji/. Było to 19 czerwca 1990 r. Tę część wspomnień mam możliwość podeprzeć fragmentami protokołu z obrad gminnego parlamentu – jedynego na ten temat dokumentu.

W pkt. 6. „Wolne wnioski” radzono wówczas nad potrzebą i spo­sobem podawania do ogólnej wiadomości treści obrad /dotąd tego nie praktykowano/. Padła propozycja /radny T. Michalczyk/, aby „zamontować dużą, oszkloną tablicę ogłoszeń”. Z kolei „Radny Bolesław Bortnowski /.../ zaproponował  sporządzanie pisemnych informacji nt. rozwoju miasta z podawaniem ich do publicznej wiadomości”. Zaraz po tym zdaniu widnieje zapis, którego kwintesencja brzmi w skrócie tak: Z-ca Przewodniczącego Rady Pan Kazimierz Hoffmann poparł  stanowisko radnego Bolesława Bortnowskiego. Stwierdził, że /informacja/ winna być przedstawiona w formie czasopisma o zasięgu lokalnym, jako tygod­nik lub miesięcznik.

Tyle tylko na ten temat mówi zwięzła treść protokołu. Więcej nic. Z braku innych danych pisanych wracam więc do wspomnień.

Przytoczone wyżej wnioski nie rozpaliły niczyjej wyobraźni. Nie podjęto też stosownych uchwał. Ten brak reakcji nie był – jak sądzę – przejawem sprzeciwu czy niechęci. Przeciwnie. Uważam, że nikt wów­czas po prostu nie wierzył jeszcze w możliwość utworzenia w Barlinku gazety. Z  jednym wyjątkiem.  Był nim Bolesław Bortnowski. Zaraz po za­kończeniu Sesji podszedł do mnie z propozycją współpracy: – „Panie Ka­zimierzu, spróbujmy zrobić to sami” – powiedział. Zgodziłem się. Łą­czyły nas wtedy oficjalne  stosunki, które wnet przerodziły się w za­żyłość. Pan Bolesław stał  się Bolkiem, podobnie też imiona pozosta­łych bohaterów „akcji gazeta” ulegały stopniowemu zdrobnieniu. Będę więc odtąd używał bardziej familiarnej formy.

 

W „konspiracji”
Z Bolkiem spotkaliśmy się jeszcze tego samego dnia /19.VI.1990/. Obaj byliśmy zdeterminowani: gazeta musi powstać!!! Każdy z nas miał jednak swoje wątpliwości. Ja nie znałem się np. na sprawach finansowych – Bolek wyrażał obawy, czy uda się pozyskać i skompletować kadrę. Obydwaj nie znaliśmy się na technicznej stronie zagadnienia. Póki co podzieliliśmy się rolami: Bolek zajmie się sprawami prawno-finansowymi, ja poszukiwaniem i kompletowaniem zespołu redakcyjnego; cała reszta – wspólnie. Tak zaczęła się nasza wielka przygoda z two­rzeniem pisma.

 

Nastąpiła seria „konspiracyjnych” spotkań. Tak żartobliwie nazwa­liśmy nasze prywatne jeszcze, domowe posiedzenia. Niezbędna jednak okazała się rada fachowców. Bolek zaprosił p. Bronisława Słomkę, ja od dawna znałem znakomitego dziennikarza szczecińskiego. Był to przezacny p. Władysław Daniszewski, w swoim czasie szef Oddz. SDP oraz Radia i Telewizji regionalnej. Znowu spotkania i narady. Zamierzone przedsięwzięcie nadal, niestety, tonęło w  sinej mgle, z której wyła­niać się zaczęły zaledwie pierwsze kontury czegoś, co dopiero po kil­ku miesiącach miało przybrać kształt gazety. Jak to wszystko zacząć? Kto to ma robić? Nie dysponowaliśmy niczym poza wolą działania. Po­trzeby były ogromne: pieniądze, środki techniczne, ludzie... /?!/

Tu jakże przydatna okazała się inwencja i niespożyta energia Bol­ka. Sobie znanymi kanałami dotarł do świetnej dziennikarki Gazety Lubuskiej, a zarazem specjalistki od makietowania, składu i łamania – Magdaleny Tomczak. Magda również tryskała energią, chociaż nie kryła swego sceptycyzmu. – „Jeśli uda Wam się wydać jeden numer, to bę­dzie sukces /!/, a jeśli trzy numery, to będzie triumf!!!” – tak zapamiętałem Jej słowa. Podobne prognozy padały także z ust innych autorytetów. Bolek tylko się uśmiechał i... robił swoje. Jednak i on miał obawy i wątpliwości. Skąd wziąć wykwalifikowaną kadrę?! – „Kazik to twoja rola!”
 

Weterani – bohaterowie – jubilaci
Tak się zresztą wcześniej umawialiśmy. Zacząłem więc szukać. Naj­pierw w myślach, a potem... gdzie się dało. Z tego gorączkowego okresu pozostały mi w pamięci zaledwie strzępy, dlatego z góry pro­szę o wybaczenie, jeśli kogoś pominę lub podam fakt w wersji takiej, jaką zapamiętałem. Pamiętam wszakże  obawy co do tego z jaką spotkam się reakcją. Miałem przecież podchodzić do szacownych i inteligentnych lu­dzi z niezwykłą, ba, szaloną propozycją. Jak ją przyjmą? Czy zechcą? Na wszelki wypadek kompletowanie zespołu rozpocząłem od osób znanych mi osobiście i które darzyłem sympatią i zaufaniem.

A oto kilka zatrzymanych w pamięci reminiscencji.

Ulkę /Berlińską/ wyłuskałem z „Boutiqe'u u Neli”, gdzie czasem się spotykaliśmy. Kto dziś jeszcze pamięta ten mały, uroczy sklepik z elegancką konfekcją? – „Mam lekkie pióro...” – oświadczyła Ula i to stwierdzenie zadecydowało.

Elę /Chudzik/ upolowałem pod kasztanowcem na moście koło Przeskoku. Bez wstępu wypaliłem wprost miedzy oczy: – „Ela, robimy gazetę! Wchodzisz w to?!” Jej żywiołowa reakcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania i do dziś pozostała jednym z najmilszych wspomnień. Z radości omal nie rzuciła mi się na szyję.

Iwonę Mantaj zwerbowała Elka Chudzik. Razem pracowały w Bomecie, gdzie szefował wówczas mąż Iwony. Poręczenie Eli w zupełności mi wys­tarczyło.

Z Włodziem /Władysław Kmiecik/ znaliśmy się trochę, a to z okazji od­ległej w czasie /i w przestrzeni/ ekskursji do pewnego „zaprzyjaźnionego” kraju, z którego przywoziło się opaleniznę i parę pamiątkowych drobiazgów; głównie jednak ciemną karnację. Wiedziałem, że działał „w kulturze” i zdaje mi się, że korzystał już ze Złotej Jesieni. Zadzwo­niłem dwa razy: najpierw przez telefon, a potem do drzwi mieszkania.

Bronek /Słomka/ był już wtajemniczony w naszą „podziemną” jeszcze działalność, więc z kontaktem nie było problemu. Sęk w tym, że jeszcze się wahał wyrażając skrupuły, czy wolno mu „zdradzić” Gazetę Lubuską.

Tolek /Jan Kander/. Nie znaliśmy się wcale. Ktoś podpowiedział mi, że jest to nieprzeciętna osobowość dyrygująca klubem „Limba”. Szybka decyzja i... kilka telefonów. Nieuchwytny! Wreszcie jest. Rozmowa bardzo oficjalna: on badał mnie, ja badałem jego. – „Gazeta ?! Hmm... !!!” Był ostrożny. Później dowiedziałem się, że Tolek rozpytywał wszędzie: –„Kto to jest ten Hoffmann?!” Po kolejnym telefonie usłyszałem: – „Zgoda!”

Roma /Romana Kaszczyc/ zgodziła się od razu. Znaliśmy się wtedy chyba tylko z widzenia. Kojarzyłem ją z ceramiką i z poezją /miałem już jej tomik/. Na ul. Szpitalną, gdzie wówczas mieszkała, trafiłem bez trudu. Nie była sama. Rolę pana domu pełnił jamnik Korek. To on decydował kogo wpuścić, a kogo nie. Mnie wpuścił. Roma uznała to za dobry omen. Miała rację.

Brakowało jeszcze obsady działu rozrywki i sportu. Z tym nie było kłopotu. W rękawie mieliśmy dwa tuzy: Mariana Feduszkę i Janusza Kowalczyka. Marian był moim serdecznym przyjacielem, stąd wiedziałem, że od lat współpracował z dwutygodnikiem „Rozrywka”. A więc stary wyga. Janusz z zawodu i zamiłowania był specjalistą od sportu – okazał się dobrym sprawozdawcą.

Razem... do celu
Dopóki k(n)uliśmy z Bolkiem gazetę we dwójkę, do narad nad jej mon­towaniem wystarczyły nasze prywatne mieszkania; głównie mieszkanie Bolka, bo ja dysponowałem maleńkim metrażem. Teraz, kiedy wyszliśmy już z ukrycia i kiedy krąg ludzi dobrej woli wzrósł do kilkunastu osób, nale­żało poszukać odpowiedniejszego locum. Niezawodny, jak zawsze, Bolek postarał się i o to. Jako radny i członek Zarządu uzyskał zgodę na ko­rzystanie z pomieszczeń biura Rady /pok. nr 14 UMiG/. To tam odbywały się pierwsze konsylia nad ciałem, które nie miało jeszcze ani kształtu, ani nazwy. Grono konsyliarzy powiększyło się o kilka znakomitości w osobach pań i panów: Ewy Wojtal, Włodzimierza Grabowskiego, Zbigniewa Kosińskiego, Edwarda Kowalka i... nie pamiętam kogo jeszcze. Chyba by­ła to Ela Chochołowska, ale tego nie jestem dzisiaj pewny, podobnie jak nie pamiętam, w którym momencie nasz klub entuzjastów /ale też i sceptyków/ wzmocnili: Halinka Fijałkowska i Jasiu Klimaniec. Pamiętam natomiast, że dyskretnie i nie narzucając się, w naradach uczestniczył Przewodniczący Rady – Ryszard Wiśniak.

Cel i charakter pisma mieliśmy już z grubsza nakreślony. Miał to być niezależny periodyk społeczno-kulturalno-informacyjny. Nasz. Barlinecki. Dla wszystkich i o wszystkim, ale z jednym zastrzeżeniem: – „Tylko bez polityki! Dosyć jej na łamach innych pism!” – ten warunek podkreś­lałem z uporem.

Wspólnymi, połączonymi już siłami utworzyliśmy pierwszy skład per­sonalny i pierwsze stałe rubryki. Żywą dyskusję wywołała cykliczność: tygodnik, dwutygodnik, miesięcznik?! Ostatecznie ustaliliśmy, że bę­dzie to miesięcznik. Formalnym wydawcą miała być Gmina /ale tylko for­malnym/. W praktyce jej udział ograniczał się do bezpłatnych usług /księgowość, lokale, itp. wydatki/ i, sporadycznie, do drobnych zapo­móg. Bez stałych dotacji. Jak Bolek sobie z tym poradził, to już jego tajemnica. Wiem natomiast, że zachłyśnięci wybuchem demokracji świado­mie nie tworzyliśmy służbowych struktur, ani hierarchii. Żadnych „Na­czelnych...” – wszystko rozstrzygaliśmy wspólnie. Liczył się cel, a nie ambicje. W zamian pełna swoboda wypowiedzi, ale też ogromna ofiarność zespołu i... mnóstwo potrzeb. Było ich bez liku. Parę zdań o tym.

Opus operatum – dzieło dokonane
Mocno uwierał brak stałej siedziby. Urząd przydzielił nam ją w końcu /bezpłatnie/ w lokalu przy ul.  Strzeleckiej 1. Był to wąski pokój na II piętrze budynku GBS-u. Ale co z korespondencją? Gdzieś musiała tra­fiać i ktoś powinien ją odbierać. Problem!!! Kłopot niebagatelny, bo w redakcji „urzędowaliśmy” tylko raz w tygodniu /w środy/ i to tylko po południu. Żadnych dyżurów. Nic. Co z tym fantem zrobić? A tu tymczasem dwustronny kontakt z Czytelnikami stawał się coraz bardziej naglący!

Znalazła się i na to rada. Od paru lat byłem szczęśliwym posiadaczem skrytki pocztowej. Szczęśliwym, bo nie każdy mógł ją mieć – rezerwowano je głównie dla firm i instytucji. Mnie się udało.   Skrytka nadal była  mi  potrzebna, ale nie widziałem przeszkód w podzieleniu się nią z redakcją. Tak się też stało. Utrzymywałem ją własnym sumptem jeszcze przez kilka lat z satysfakcją, że służy nie tylko mnie jednemu.

Skrytka nr 59 okazała się skarbem i to jeszcze przed ukazaniem się 1. numeru. A miało to związek z nadaniem nazwy gazecie; postanowi­liśmy bowiem ogłosić konkurs na tytuł pisma. Roma pięknie wykaligrafo­wała stosowną odezwę i... spodziewaliśmy się lawiny ofert. Lawina, co prawda, nie spadła, ale i tak nie zawiedliśmy się. Nadeszły dwie propozycje: jedna indywidualna, druga kolegialna. Na apel odpowiedział p. Zbigniew Fuśniak i Związek Kombatantów. Kombatanci zapropono­wali nazwę „Barlineckie Echo”. Spodobała się. Dokonaliśmy tylko drob­nej korekty, a nawiązując do tradycji przedwojennej, dodaliśmy podty­tuł: „Pismo Miasta i Okolic”.

Opracowaniem winiety zajęła się, oczywiście, Roma /patrz okładka/. Wybraliśmy jedną z propozycji i... razem z pierwszymi materiałami „Echo Barlinka” in spe, zielonym maluchem B.B. powędrowało do Gorzowa.

W Gorzowie specjalistyczny, edytorsko-poligraficzny magiel: Magda – Drukarnia /Akcydensowa/ – Magda... i  jeszcze raz to samo. Egzotyczne już dziś dzieje druku i obróbki technicznej /wraz z tym, czego nie zdołałem tutaj pomieścić/ to temat na osobne opowiadanie.

W Barlinku z napięciem oczekiwaliśmy na efekt 5-miesięcznych zma­gań. Kiedy wyjdzie? Jakie się okaże? Nadzieje...  i niepokój. Nie prze­sadzę jeśli powiem, że miałem tremę nie mniejszą od tej, jaką odczuwa­ją aktorzy przed premierowym występem. Inni chyba też. Wreszcie nad­szedł piątek 23 listopada 1990 r. Tego dnia pojawił się pierwszy nu­mer pierwszego w powojennym Barlinku czasopisma.

„Drodzy Czytelnicy”
Tymi słowami powitałem Was na tytułowej stronie w artykule wstępnym. Przedstawiłem w nim profil i zadania gazety oraz to wszystko, co w tam­tym czasie było ważne i aktualne. Od problemów ludzkich, aż po „Elegię na śmierć płaczącej wierzby”. Ten poruszający zaniedbaną i niemodną jeszcze ekologię tekst podpisałem jednak swym "Młyńskim" pseudonimem – „Stefan”. W nagrodę przyjęliście nas do swych domów gościnnie i z otwartymi sercami. Nakład /1500 egz./ rozszedł się bardzo szybko i prawie w całości. Za to serdeczne przyjęcie chcę wam dziś równie serdecznie podziękować.

Znów mamy listopad;  listopad 2005. Od tamtego czasu upłynęło 15 lat. To chyba dużo, skoro nawet  sympatycy wróżyli nam krótki żywot. Przetrwaliśmy. Pragnę jednak powiedzieć, że przetrwaliśmy nie tylko dzięki uporowi i własnej pracy; pracy ludzi nie oglądających się za korzyściami. W równej mierze przetrwaliśmy także dzięki Wam Drodzy Czytelnicy; dzięki temu, że nas zaakceptowaliście.

Z podziękowaniem za wspólnie przeżyte 15 lat.

Kazimierz Hoffmann
 

Copyright (c) 2004 Echo Barlinka