Historyjki z naszego podwórka
Widok z okna
Kiedy nie ma co robić albo ma dość
roboty na czarno, Jerzy W. siedzi przy oknie. Raz w tygodniu kupuje
gazetę z programem, czyta program i co się dzieje w aferach. Mówi,
że panie, Warszawa to Warszawa, ale u nas, w Barlinku, to dopiero
afera goni aferę. „Echo” czasami coś bąknie, ale delikatnie, żeby
się nie narazić. O!, podnosi głos, patrzy przez okno na blok po
drugiej stronie placu i przytacza przykłady. Taka Wu. bierze zasiłki
w Opiece, a żyje jak ta niejedna w telewizji „Bar”. Co sobota
balanga. Jak nie dwuosobowa, to ich tam kupa siedzi. Siedzą i piją.
Okien nie zasłaniają. Z czego? Za co? Z zasiłku? Na bezrobociu? Ona
i władzę trzyma za ptaki. Pytam, kogo. Na co Jerzy W. odpowiada
pytaniem, czy ja myślę, że on jest kabel. Odpowiadam, że tak nie
myślę. Mówimy luźno, bez kablowania.
No to on każe do siebie mówić Jurek.
Więc pytam, jak mu się żyje, jeśli on też na bezrobociu i musi się
zgłaszać od czasu do czasu. Tylko żona gdzieś coś robi w
krawiectwie. Dzieci w szkole. Trzeba im dać na książki, jeść dać,
kupić buty i różne inne rzeczy. Mówię, że bieda chyba. No to Jerzy
W. mnie pyta, czy ja jestem frajer porypany czy co. Że taki głupi to
nie jest, żeby nic nie robić i klepać biedę. Mówi, że zarejestrowany
w bezrobociu to prawda, ale żeby siedzieć i pierdzieć przy oknie jak
teraz, to w tajemnicy mi powie, że jak siedzi, to siedzi, bo musi
odpocząć, ale nie pierdzi przy oknie tak co dzień. Dziś, owszem,
proszę bardzo. Tylko dlatego, żeśmy się umówili na wywiad. Mogę go
pytać o wszystko. Jak będzie mógł, to nie skłamie.
Dziękuję za szczerość. Mówię, że nie
będzie nazwiska i pytam, z czego żyje. Na co on pyta mnie znów, czy
mu nie wykręcę numeru. Pamięta, że kiedyś mu w czymś pisaniną
pomogłem, dlatego się zgodził na „wywiad”. Ale bez numerów.
Rozumiem. Z czego? Zastanawia się chwilkę, żeby nie powiedzieć za
dużo. Rozumiem. Mówi w końcu, że żyje z Niemców. Kradnie? Niech Bóg
broni. Już siedział w młodości, wystarczy i nie da się wrobić. A
żyje z jednego z Alzacji. Ta Alzacja we Francji. Ma u niego wikt i
dobry zarobek. Niemiec (tu nazwijmy go Löwe, bo w nazwisku ma ö)
podaje go sobie z ręki do ręki. Stąd tam, a stamtąd do miejscowości
Colmar. To miasteczko też we francuskiej Alzacji, gdzie Niemców tak
samo dużo jest jak Francuzów. U tego Niemca zrobił całą elektrykę,
bo Niemiec budował dom i odnawiał budynki gospodarskie. Dobrze
zapłacił.
Jerzy W. mówi, że po tej robocie ci
Niemcy tam znów podawali go sobie z ręki do ręki. Nadal ma tam co
robić. Teraz zrobił przerwę. Musi odpocząć. Chwilowo ma z czego żyć.
Rodzina nie bieduje, bo żona też swoje dorobi. Grosze, bo grosze,
ale wszystko się liczy.
Jak by tu siedział i czekał, aż urząd
pracy znajdzie mu jakąś robotę, to pyta, czy wiem, co by było.
Odpowiadam, że nie wiem, bo skąd. Każe mi znów wyjrzeć przez okno.
Kazik K siedzi z niejakim Hulajnogą przy osiedlowym śmietniku.
Śpieszą się, bo zimno, informuje Jerzy W. Siedzą na kubłach po
czymś. Nie zmieściły się komuś w pojemniku na śmieci, zostawił. Czy
ja wiem, co oni piją? Nie wiem. Jerzy W. mówi mi jakąś nazwę czegoś.
Kazika żona wygania z domu, jak się
napije i śmierdzi. Hulajnoga ma zajęcie dorywcze. Jak mu się chce,
zbiera złom i wozi do skupu. Wózek pożycza od Kilofa. Na Kilofa robi
kobieta. Sprząta na czarno. Dwoje dzieci. Kilof, jak mu się nie chce
zbierać złomu, to nic nie robi. Idzie na rynek i robi interesy. Od
jednego pożycza, drugiemu oddaje. Jedzie do Gorzowa, Myśliborza albo
do Choszczna. Też w interesach. Przyjeżdża z gotówką. Jeszcze go nie
złapali. Szkoda człowieka, mówi Jerzy W., bo kiedyś wpadnie i dzieci
zostaną z Kilofową bez grosza przy duszy. Bo co ona zarobi?
Zarejestrowana w urzędzie pracy, ale kto jej da pracę?
Osiedlową ulicą idzie mężczyzna. Wysiadł
z samochodu na osiedlowym parkingu. Elegancki. Teczuszka. Krok pana.
Jerzy W. mówi, że to najlepszy złodziej w okolicy. Ma firmę. Nie
rejestrowaną. Taką tam. Zbiera ludzi, jadą, robią swoje, przywozi.
Zgarnia kasę, każdemu uczciwie wypłaci. Dla siebie ma tyle, że żyje
jak pan. Jerzy W. widział go nawet kiedyś w Can-Cunie. Znają się.
Elegancki postawił mu ze cztery kolejki. Jerzy W. ma o nim bardzo
dobrą opinię. Sam raz u Eleganckiego zarobił. Nawet nieźle.
Jerzy W. ma sprawę do gazety. Ale mówi,
że na razie poczeka. Da komuś w mordę i załatwi. Albo opowie w
ostateczności gazecie. W mordę nie da, choć obiecuje, że da, bo za
to by poszedł do sądu. To mu się nie opłaci. Kiedy się żegnamy,
jeszcze mi każe na kogoś, co idzie osiedlową ulicą, popatrzeć. Ten
to dopiero jest galanty urzędnik. Panu Bogu świeczkę, a diabłu
ogarek. Galanty, mówi Jerzy W. i próbuje gdzieś splunąć, ale akurat
w domu nie ma gdzie, bo nie chce paskudzić.
(Wszystkie imiona i inicjały oraz
pseudonimy zostały
zmienione
Tadek Wielgi
|