Spływ Płonią – czemu nie
NIE DLA MIĘCZAKÓW
W pewien lipcowy
„słoneczny” dzionek wracając z piwka z Janowa (oczywiście drogą
morską), Sebek rzucił hasło żeby sobie popłynąć Płonią kajakami.
Czemu nie? Udało się zebrać ekipę cztero osobową, ustaliliśmy
termin, wzięliśmy 2 kajaki z przystani żeglarskiej gdzie się pomysł
bardzo spodobał i parę dni później ruszyliśmy w drogę.
Ruszyliśmy troszkę na
żywioł gdyż nikt nie wiedział czy Płonia jest w ogóle spławna. W
sumie to wiele osób się pukało w głowę lub wybuchało nieziemskim
śmiechem, gdy poznali nasze zamiary. Ale byliśmy konsekwentni.
Zrobiliśmy wielkie zakupy (czekamy na podziękowania od browaru
produkującego piwo Żubr, który na ten czas zamieszkał nad Płonią, a
nie w puszczy) Kajaki zwodowaliśmy przy młynie Papiernia i
ruszyliśmy. Początek był ciężki, bo musieliśmy przedzierać się przez
trzcinowiska, a w nich nasza rzeka jest szeroka na jakieś 20
centymetrów a dookoła bagna.
I to był najgorszy odcinek - bardziej się zajmowaliśmy strzepywaniem
z siebie robactwa wszelkiego koloru, wielkości i masy.
Przedzieraliśmy sie przez trzciny na stojąco i nagle pojawił się
przed nami kołek, którego ani obejść ani przeskoczyć się nie dało.
Więc zmuszeni wejść do wody, jak jakieś laiki zdjęliśmy spodnie (nie
wiedzieliśmy, że tak będzie co minutę).
Po przerzuceniu kajaków i strzepaniu z siebie pijawek popłynęliśmy
dalej.

Załamał trzoszkę nas
fakt, że widać było jeszcze młyn a nam się wydawało, że już tak z
pół dnia płyniemy. Ale nic. Płyniemy dalej. Pierwsze i przedostatnie
noszenie kajaków lądem czekało nas jakieś 500 metrów dalej. Podczas
noszenia trzęsły nam się kolana, bo na drugim brzegu czaiły się na
nas największe (prawie jak konie) i najbardziej chyba wściekłe psy
na świecie. To było najtrudniejsze 500 metrów świata. Ale później
bogowie się nad nami troszkę zlitowali (nad trzema z nas, bo Misiek
walnął orła z kajaka do wody przy naszym akompaniamencie
niepohamowanego śmiechu, po czym sam ze śmiechu z ledwością wtoczył
się na kajak - przez cały dzień trząsł się z zimna).
Piękne widoki,
przezroczysta woda, (na początku biegu rzeki gdzieniegdzie zatory ze
śmieci, które było najpierw czuć, a dopiero później widać).
Szczególnie pięknie wyglądały wszystkie strumyczki i rzeczki, które
systematycznie powiększały i oziębiały Płonię. Urzeczeni tymi
widokami co jakieś 30 metrów przerzucaliśmy kajaki nad przeszkodami.
Przy pierwszym napotkanym moście przydały się liny, które wzięliśmy
z Przystani. Trzeba było spławić kajaki, co szczególnie przypadło do
gustu młodym, którzy byli z nami.
Płynęliśmy cały dzień i
wieczorkiem zadowoleni rozbiliśmy namiot przy drodze jakieś 2 km od
Warszynia. Wieczorek wesoły, ale nie będę pisał za dużo na ten temat
gdyż relacja zostałaby wstrzymana przez Ustawę z dnia 26
października 1982 r. o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu
alkoholizmowi. Rano ruszyliśmy
dalej i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że woda nie jest
przezroczysta, ta lodówka w rzece to chyba sama nie wyrosła, a na
dodatek widzieliśmy człowieka z wędką i z bardzo dziwną miną, który
prawie wpadł do rzeczki na nasz widok i nie był w stanie
odpowiedzieć na proste w sumie pytanie: „Gdzie my jesteśmy?”. I to
był drugi i ostatni człowiek, jakiego widzieliśmy (pierwszy
zatrzymał się na drodze przy naszym biwaku i zachodził w głowę, skąd
tu u licha wzięły się kajaki!).
Tak płynęliśmy sobie
dalej przez najmniej ciekawy odcinek na trasie pod względem
estetycznym, oraz najbardziej męczący, gdyż narobiło się wiele
przeszkód (a może to ingerencja żubrów?). Po dwóch godzinach
męczarni Płonia zmienia diametralnie swoje oblicze: robi się
głębsza, żadnych przeszkód, brak zakrętów, co najgorsze - minimalny
nurt, ale piękne widoki i żadnej roboty poza mozolnym wiosłowaniem i
jeszcze do tego przy silnym wietrze w twarz. Tak sobie płynęliśmy
(odpoczynek w wiosłowaniu) zachwycając się widokami, smakując żubry,
przy wesołej atmosferze. Minęliśmy jakiś most zasuwając już wiosłami
i po pewnym czasie już resztką sił wpłynęliśmy na duże jezioro Płoń.
Tu wiatr zrobił się
bardzo duży i niekorzystny (wmordewind). Gdzieś po 20 minutach
szaleńczego wiosłowania dopłynęliśmy do kołka wbitego w dno i tam
„upolowaliśmy” po ostatnim żubrzyku, po którym odzyskaliśmy siły.
Jeszcze jeden przystanek na dokończenie zapasów żywnościowych i
dopływamy do przystani Gospodarstwa Rybnego MIEDWIE (jakiś kilometr
od wioski Kluki, ale można było tam dojechać samochodem). Tam
wykończeni podjęliśmy „dramatyczną” decyzje o zakończeniu wyprawy.
Zostało nam osiem kilometrów do jeziora Miedwie, ale byliśmy
naprawdę wykończeni parogodzinnym wiosłowaniem pod dmuchający z
bardzo dużą siłą wiatru (jakieś 6 w skali Beufortea), i pod fale,
które zalewały kajaki. Telefon do „grubego”, który zjawia się szybko
po nas i po kajaki, i powrót do Barlinka.
Przez półtora dnia
przepłynęliśmy jakieś 30 kilometrów. Nie jest to może oszałamiająca
odległość, ale było dużo przeszkód na wodzie, które nam zabrały
ogrom czasu. Płonia może się stać ciekawą rzeką do spływania
kajakami. My tam wrócimy na pewno - chcemy ja przepłynąć do samego
ujścia.
Wnioski z wyprawy:
1. Płonia jest
bardzo ciekawą na całym odcinku i czystą do pierwszego mostu rzeką
(chyba to wina dna, że traci przejrzystość).
2.
Reklamy kłamią - Żubr nie mieszka w puszczy - tylko na Płoni.
3.
Nawet robaki większe od pięści Cię nie zagryzą.
4.
Raczej trzeba pilnować wioseł, bo inaczej ciężko jest je dogonić w
wodzie.
5. W Płoni żyje na pewno jedna ryba.
Uczestnicy wyprawy:
- Piotr "Sekator" Chmiel
- Michał "Woda mineralna" Dąbrowski
- Sebek "Wiosło" Sandman
- Radek "Browar" Kędzior
Radek Kędzior
Foto: Tomasz Nowicki
|