NOCNA WIZYTA

Szpital, jak szpital. Nie jestem w nim po raz pierwszy bo życie jest życiem, a szpital dobry. W każdym razie z ambicjami szpitala wojewódzkiego. Miejscowość nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o zjawisko.

Środek jesiennej nocy – godzina 3-cia. Wsłuchuję się w odgłosy nocnego życia oddziału. (Noc też ma swoje barwy.) Pacjent z łóżka pod oknem, który dzisiaj rano zakotwiczył tutaj na dłużej, wygrywa na instrumentach swojego organizmu symfonię człowieka szczęśliwego, w przeciwieństwie do mnie, pozbawionego beztroskiego snu jakim dysponowałem w czasach wczesnej młodości. Na środkowym łóżku, obwieszony sączkami, kroplówkami i sam Bóg wie czym jeszcze, leży pan Wacław po ciężkiej operacji wykonanej na nim poprzedniej nocy, o tyle szczęśliwy i z szansą na przetrwanie, że swój aparat słuchowy mógł zamknąć w pudełeczku i spać snem sprawiedliwego. Zazdrościłem mu, że nie musi słuchać tych, urozmaiconych różnymi dźwiękami “barw nocy”. Był szczęściarzem także dlatego, że w ostatniej chwili wyrwano go z rąk (dlaczego z rąk?) cioci śmierci Szczęśliwy również ze względu na swój optymistyczny charakter i wiarę w własną siłę, mimo 86 lat na tym łez padole, dwóch wojen światowych, w tym w jednej czynnie od 1 września 1939 roku do 8 maja 1945, z zaliczonym łagrem w międzyczasie, po ciężkiej harówie jako magazynier w POM-ie, działacz w klubie piłkarskim oraz w miejskiej orkiestrze dętej jako trąbkarz w... powiedzmy Strzelczykowie Górnym. Optymizm pana Wacława nie miał granic w przeciwieństwie do słuchu, bo już po 12 godzinach od operacji próbował wstać i iść do domu, żeby napalić w piecu, bo tam została jego chora żona, w czym usilnie przeszkadzały mu pielęgniarki i gdyby nie syn przybyły w sam raz na pomoc, to by chyba się urwał, choćby w piżamie. Żartuję. Ale powróćmy do tematu. I tu już zupełnie serio. Nie żartuję.

Noc na takim oddziale, to nie tylko własne cierpienia. To także obowiązek przeżywania cierpień innych ludzi. Nie wiem dlaczego, ale - jak mi się wydaje - większość sal, ze względu chyba na duchotę, również z nadmiaru wydzielania nie tylko dwutlenku węgla, ale i innych pochodnych... no, powiedzmy tlenków bardzo różnych pierwiastków nie mieszczących się w tabeli Mendelejewa, mają otwarte drzwi.

Już po 23-ciej, siostry ze swojego stanowiska znajdującego się wprost naszej sali, na wszelki wypadek albo z doświadczenia, przeniosły się do gabinetu zabiegowego dokładnie zamykając za sobą drzwi. Mógłbym zrobić to samo, ale ze względu na warunki “klimatyczne”, czyli zawartość ciał lotnych w 1 dcm3 naszej sali zdecydowałem się tego nie robić.

Jeśli chrapanie mojego kolegi z pod okna można nazwać rżnięciem tarcicy w tartaku średniej mocy produkcyjnej, to pacjent z odległej o trzy numery sali wyraźnie reprezentuje olbrzymi zakład “drzewniany” o szeroko zakrojonym profilu produkcji. Do tego dochodzą inne odgłosy np. z sali pooperacyjnej w postaci pojękiwania, zupełnie zresztą zrozumiałe, pokaszliwania itd. Czy jest w tym coś dziwnego, że człowiekowi od wielu lat mającemu problemy ze snem, nijak jest do snu? Z tym trzeba się pogodzić. Są jednak zjawiska nie tylko nieprzewidywalne, ale i niezrozumiałe.

A więc godzina 3-cia. Do wielu odgłosów już wyszczególnionych wkrada się rytmiczny stukot. Zrazu cichy, oddalony, jednak stopniowo narastający: puk, puk, puk... Wkrada się dysonansem w odgłosy nocnego funkcjonowania oddziału, do czego już się wszyscy przyzwyczaili. Po chwili uświadamiam sobie, że są to kroki kogoś noszącego tzw. trepy. Domyślam się, że należą do jakiegoś lekarza, bo pielęgniarki całej swojej zmiany w czymś takim by nie wyrobiły. Zresztą nasze siostry spokojnie spały w gabinecie zabiegowym za szczelnymi drzwiami. Miałem nadzieję, że kroki zaraz ucichną. Niestety, one były co raz bliższe i wyraźniejsze. Słyszałem jak w miarę zbliżania się tego kogoś, chorzy wyłączali się z orkiestry tworzącej kakafonię życia nocnego oddziału, po czym na tle oświetlonego korytarza, w drzwiach naszej sali, ukazał się rzeczywiście lekarz dyżurny wcale nie naszego skrzydła, lecz skrzydła “B”. Sam fakt pojawienia się go u nas wcale mnie nie zaskoczył, gdyż był to lekarz, który skierował pana Wacława do szpitala z przychodni w... powiedzmy - Strzelczykowie Górnym, gdzie pełnił dodatkową funkcję lekarza specjalisty. I nic by w tym dziwnego nie było, że chciał się dowiedzieć jak jego były pacjent się czuje, tylko dlaczego w takich trepach? W dodatku w środku nocy, kiedy jest szansa na zapomnienie o swoich dolegliwościach.

Pan doktor podszedł do łóżka pana Wacława śpiącego ozdrowieńczym, pooperacyjnym snem i obudził go. Wszystko na oddziale ucichło, tylko pan doktor tubalnym głosem zapytał pana Wacława:

- Jak się pan czuje?

I nie czekając na odpowiedź, bo pan Wacław, wybity ze snu, nie był w stanie nic wybełkotać poza jakimiś nie artykułowanymi słowami, lekarz milcząc postał chwilę w mocnym przekonaniu o niewątpliwie szlachetnym poczuciu odpowiedzialności za stan swojego pacjenta. A kiedy oddział na nowo zaczynał tętnić zwykłym “życiem”, pan doktor w rytmie puk, puk, puk zaczął odpływać na swoje dyżurne stanowisko, a wraz ze  stopniowo ponownie narastającym stukaniem trepów, nocne tętno sal automatycznie biło coraz słabiej i słabiej, wprost proporcjonalnie do oddalających się kroków pana doktora. Nastała bardzo potrzebna mi do zaśnięcia cisza. Nawet mój współlokator z pod okna, dzielnie teraz walczący z bezsenną zmorą, nie odzyskał już energii by produkować swoją tarcicę. Mogłem spokojnie pospać trzy godziny dzięki wizycie pana doktora.

Kiedy rano zapytałem pana Wacława jak się czuje po nocnej wizycie doktora, popatrzył na mnie zdumiony i odpowiedział pytaniem:

- O jakiej wizycie pan mówi?

Czy był sens tłumaczyć mu, jak troskliwego ma lekarza? Wystarczy, że wiedział o tym cały oddział...

Szczęśliwy były pacjent